Witam na mojej stronie - Kinga Baranowska - Himalaistka
 

Lhotse – 8516m

Lhotse (8516 m n.p.m.) to czwarty co do wysokości szczyt świata, wznoszący się w Himalajach Wysokich, na granicy Nepalu i Chin; jest zaliczany jest do tzw. Wielkiej Piątki, czyli wysokich ośmiotysięczników.
25 maja Kinga stanęła na szczycie Lhotse. Był to jej ósmy ośmiotysięcznik. Również na ten wierzchołek wspinała się bez używania tlenu z butli. Górę zadedykowała Jurkowi Kukuczce.

Szczyt po raz pierwszy został zdobyty 15 maja 1956 roku przez ekspedycję szwajcarską. Pierwsze polskie wejście miało miejsce w 1979 roku (Jurek Kukuczka, Andrzej Czok, Andrzej  Heinrich i Janusz Skorek), zaś pierwszego wejścia zimowego dokonał Krzysztof Wielicki w 1988 roku.

W 1989 roku, podczas wspinaczki na południowej ścianie Lhotse, zginął wybitny polski himalaista – Jurek Kukuczka. Ściana południowa, wysoka na 3300 metrów, uważana jest za jedną z najtrudniejszych na świecie. Do tej pory wszystkie wejścia Polaków miały miejsce drogą klasyczną na ścianie zachodniej.

Wejście do szczytu relacja

Wychodzę na szczyt około 1.30 w nocy. Pamiętając o moim nieudanym wyjściu parę dni temu, nie chcę popełnić tego samego błędu. Jestem narażona co prawda na dużo większe zimno, ale myślę, że je przetrwam. Potem okazuje się, że nie pamiętam, kiedy było mi tak bardzo zimno, może jedynie na Annapurnie. Powodem jest wiatr, który się wzmógł około 6.00 rano. Całe szczęście mam kilka warstw puchowych ubrań na sobie. Z tego powodu nie mam żadnego zdjęcia z kuluaru, nie wyciągnęłam też termosu z herbatą z plecaka, bo bałam się zdjąć rękawice.

Na szczycie zrobiłam parę fotek, marnych co prawda, ale niestety nie było kogo poprosić o zdjęcie. Po pół godzinie dotarła do mnie para: Amerykanin i Norweżka, którzy zrobili mi fotkę.
 Cała reszta grupy była na szczycie przede mną, gdyż szli na tlenie. A kiedy używa się tlenu, to idzie się dużo szybciej. Z medycznego punktu widzenia, to tak jakby się weszło na 7-tysięcznik,  albo i 6-ciotysięcznik. To kolosalna różnica.
Tu na Lhotse, z tego co wiem, weszła jeszcze jedna osoba bez tlenu, choć Szerpa obok niósł go w plecaku. Żeby było jasne, nie chcę deprecjonować niczyich wejść. Piszę jedynie o tym dlatego, że dla mnie osobiście, było ważne to, by wejść bez tlenu. Gdybym nie mogła tego zrobić, zrezygnowałabym z próby zdobywania szczytu i przyjechała innym razem. Dla kogoś może mieć to mniejsze znaczenie.
Warto też nadmienić, że zupełnie inna jest taktyka przygotowania do szczytu, gdy chce się wejść bez tlenu. Trzeba inaczej się aklimatyzować i spać wysoko, gdyż Lhotse należy do grupy wysokich ośmiotysięczników (Everest, K2, Kanczendzonga, Lhotse, Makalu – to tzw. Wielka Piątka).

Tuż pod wierzchołkiem, zanim staję na szczycie, spotykam Anię Lichota, Polkę, mieszkającą w Anglii. Schodzi właśnie z wierzchołka, wraz ze swoim Szerpą. Umówiłyśmy się na kawę jak przyjedzie do Polski 🙂

Na szczycie staję o godzinie 10 rano. To jest przyzwoita godzina na bycie w tym miejscu. Przypominam sobie wszystkie rady i rysunki od Piotra Pustelnika, naskrobane na zdjęciach i serwetkach w Złotych Tarasach, który 100 razy mi powtarzał, bym przypadkiem nie weszła na zły wierzchołek. Ma być ten po lewej. I faktycznie, widać stare poręczówki, choć strach ich w ogóle dotykać.

To jest w gruncie rzeczy bardzo fajna, niezapomniana dla mnie chwila…. Przez około 20 minut jestem zupełnie sama na wierzchołku. Widoczność – cudowna, tuż obok, na „wyciągnięcie ręki” stoi dostojny Everest, najwyższy szczyt świata. I tu znów historia się powtarza, jak w przypadku Lhotse widzianego z Pumori: dopiero z tej perspektywy Everest naprawdę wydaje się piękny! 
Po raz pierwszy patrzę na tę górę przychylnym okiem.

Obiecałam sobie w duchu, że jeśli uda mi się stanąć na wierzchołku Lhotse, to zadedykuję go Jerzemu Kukuczce, który zginął na południowej jego ścianie. Tak też się stało, udało mi się nawet nakręcić krótki filmik z dedykacją.

Powrót kuluarem nie należy do przyjemnych, gdyż podchodzą jeszcze jacyś ludzie do góry, a ci schodzący powodują lawiny kamienne i piarżyste. Nie dość, że człowiek ledwo sam zipie, to jeszcze musi uważać na każde stąpnięcie, by nie spowodować obsuwy z kamieni komuś na głowę. Bardzo to stresujące. Schodzę bardzo wolno i ostrożnie. Ponadto zaczyna mi doskwierać głód, a tu wiatr hula taki, że znów dylemat: zatrzymywać się i coś zjeść, czy gnać na dół. Koniec końców przekonuje mnie fakt, że trzeba się posmarować kremem na słońce, ale okazuje się że zamarzł.
(To jest coś czego naprawdę nie lubię: wydajesz mnóstwo kasy na jakiś super krem, no ale czy w końcu wynaleziono krem jednocześnie na minus 40 i maksymalne napromieniowanie z blokerem 50? Myślałam, że już opanowałam ten temat, bo mam skórę nadwrażliwą na słońce, a tu znów porażka. Koniec końców wracam z czerwonym nosem do Polski, ale to nic nowego).
Przy okazji wypijam kilka łyków ciepłej herbaty, zjadam koszmarnego batona, który w ogóle nie smakuje na tej wysokości i trzeba uważać, by nie złamać sobie przy okazji zębów. Schodzę dalej niżej.

W czwórce nie mam siły, muszę odpocząć. Zalegam w namiocie i po minucie już śpię. W kombinezonie, rakach i uprzęży. Jednakże wchodzenie bez tlenu to jak wypluwanie płuc… Plan był taki by dojść tego dnia do dwójki (w obozie trzecim już nie mam namiotu), ale życie jak zwykle weryfikuje wszystkie nasze „chciejstwa” i schodzenie kolejnych parę godzin wydaje mi się w tej chwili największym koszmarem, jaki mógłby mi się tego dnia przydarzyć.
(Okazuje się potem, że to słuszna decyzja, bo mój znajomy z Niemiec dotarł do obozu II po 21.00, kompletnie wyczerpany, a ten sam odcinek następnego dnia zajął mi zaledwie 3 godziny i to z odpoczynkiem).

Postanawiam zostać w czwórce i odpocząć. Zaczynam ponownie gotować. Przypomina mi się to, o czym marzyłam schodząć dziś ze szczytu; jaki relaks byłby dla mnie wymarzony. Wytypowałam trzy rzeczy, którymi karmiłam się całą drogę zejściową. Oto one:
1. Płaski, wygodny, gruby materac. I położenie na nim swych obolałych mięśni. Niestety, w czwórce została tylko koszmarnie chuda karimata, leżąca bezpośrednio na podłodze namiotu, czyli prawie na lodzie. No, ale jak się nie ma co się lubi… Byle wyprostować ten mój kręgosłup.
2. Butelka wody mineralnej… Oddałabym wszystko za łyk mineralki, a nie wody śniegowej, która w smaku przypomina tę destylowaną. No i trzeba ją jeszcze godzinami roztapiać.
3. Słuchawki z muzyką na uszach. 
Przynajmniej to wyszło mi perfekcyjnie. Mam na wyprawie kilka iPodów. Och, jaki to cudowny wynalazek…! A muzyka? To jest równie piękne misterium, jak i góry.

Zasypiam z uczuciem dobrze wykonanej pracy. Długi ten dzień!

Share Post